środa, 24 grudnia 2014

Bożonarodzeniowa żałoba

Nie będzie życzeń. Nie znam zresztą nic bardziej banalnego niż "wesołych świąt". Przeczytałam milion wynurzeń na ten sam temat: jak przetrwać święta? Nie wiem. Samo pytanie jest frapujące. Przetrwać. Nie sądzę, by problemem było co kto mówi, jakie stawia wymagania, czy makowczyk się udał, bigos nie przypalił a prezenty nikogo nie uraziły. Nie sądzę by to co zewnętrzne było problemem. W tym roku, bardziej niż kiedykolwiek wcześniej, staję do konfrontacji z tym co w środku. I muszę przetrwać to spotkanie z małą dziewczynką we mnie. 
Narodziny Boga- to właśnie świętujemy. Nie ma znaczenia w jakim miejscu na kontinuum wiary jesteśmy. Symbolika jest archetypowa i dla ateisty również oscyluje wokół narodzin, początku,  nadziei. A to jest świat dziecka. Kraina dziecięcości do której wiodą lampki na drzewie, feria prezentowych kolorów, klejące się od piernika ręce. Ale też ten głos: płacze z zimna, nie dała mu matula sukienki. I cały ocean emocji. Tylko ignorantom się wydaje, że dziecko w nas samych jest zawsze wesolutkie i beztroskie. Bzdura. Zazwyczaj płacze. Bo kiedyś nie dostało tego co powinno było dostać, bo zostało odrzucone, ocenione, niepełne, kalekie. Bo żyło. A nie da się bez tych zranień, bez większych i mniejszych szram. I tylko od delikatnej równowagi zależy czy będziemy świętować czy raczej opłakiwać. Samych siebie, swoją historię, niemożność powrotu do miejsca początku życia, zawiedzione nadzieje dziecka, fantazję o tym, że kiedyś dostaniemy wreszcie to co nas nakarmi, wypełni, nada sens. 
Jestem zlepkiem opowieści. O niedającym się ukoić płaczu, który zaczyna się przy opłatku, i zdarza tylko raz w roku. O tym, że zawsze było polowanie. Realne, - bo tata w wigilijny poranek szedł z kumplami polować na malutkie zwierzątka. Gdy wracał zaczynało się polowanie na dzieci. O tym, że życie czasami nieuchronnie splątane jest ze śmiercią- bo w historii rodziny są przynajmniej trzy aborcje. I po prostu nie da się, myśląc o narodzinach nie czuć też rozpaczy i żalu. O tym, że są, istnieją niewybaczone krzywdy i żaden opłatek tutaj nie pomoże. O tęsknocie, niekończącej się fantazji na temat spokoju i harmonii, gdy ktoś powtarza: nie ma ciebie tutaj, nie istniejesz. O różnych wariantach ucieczki- gdy rok cały oszczędza się po to by na dwa świąteczne tygodnie pojechać do Francji. I nie musieć. Nie musieć udawać, że to wszystko nie boli. I nie gryź języka do krwi, patrząc na nieobecną matkę i nieprzytomnego ojca. O tym, że czasami nie wiemy, nie mamy świadomości- i tylko nie możemy oddychać.  
A tu dzwonią dzwoneczki, dyndają czerwone bombki, a śliczna panna syna kołysze. 
To również wielkie święto żalu i tęsknoty.


wtorek, 28 października 2014

Matka

Nie piszę ostatnio, gdyż wpadłam w czarną dziurę zazdrości. Przeczytałam najnowszą książkę Krytyki Politycznej, rozmowę - wywiad z Agnieszką Graff. Moja miłość do niej ma długą historię, była wszakże bezpośrednią inspiracją do powstania tego bloga. Jej Matka Feministka była doświadczeniem intensywnym- trwającym do dziś. No więc jestem zazdrosna; zawistna nawet, bo chciałabym dysponować takim instrumentarium umysłowo-językowym jakim ona dysponuje. Nie piszę, bo Graff zazwyczaj mówi wszystko co i ja chciałbym powiedzieć. Tyle, że znacznie lepszym językiem. Z tego też powodu nie podejmę się napisania recenzji książki, gdyż z całym prawdopodobieństwem nie ustrzegłabym się pomnika pochwalnego. A nie przepadam za pomnikami. 
No tak. Książka aż kipi od myśli, które domagają się by je myśleć.  

Siedząc w kręgu, opowiadałyśmy o lęku i o wstydzie z tym związanym, o relacjach z matką. Bo gdy kobiety głębiej ze sobą rozmawiają i wchodzą w zaufane relacje, to kluczowym tematem jest zawsze matka- poważne kobiece zwierzenia zawsze dotyczą matki. I feminizm, jeżeli w kimś zaczyna kiełkować, to zawsze wiąże się z rozliczeniem swej relacji z matką i refleksją, czy chcesz się z nią wadzić, czy godzić, czy realizujesz jej projekt na życie, a przede wszystkim jej projekt na twoje życie.

Choć feministyczny kontekst opowieści o matce jest mi nader bliski, to nie mogę oprzeć się wrażeniu, że zasadniczo każdy dorosły jakiego znam, bez względu na płeć, prowadzi wewnętrzny dialog z własną, osobistą i jedyną matką. Czasami wydaje mi się, że terapia polega właśnie na tym. Na głośnej dyskusji z mamą. Tematów nigdy nie brakuje. Jest więc żal w pierwszej kolejności, o to co mogła zrobić lepiej, przed czym obronić, jakich słów nigdy nie wypowiadać. Jest tęsknota za czasem gdy była i gdy wydawało się, że może góry przenosić. Jest dużo chęci by coś udowodnić, zasłużyć, zostać dostrzeżonym. I dużo bólu. Kiedyś usłyszałam takie zdanie: matce się zapamiętuje każdą pomyłkę, ojcu każdą zasługę. Jest coś niezwykle demonicznego w relacji z matką. Może dlatego, że wychodzimy z jej wnętrza, może dlatego, że tylko raz jeden w całym życiu tworzymy doskonałą symbiozę- z nią właśnie. Raj utracony- do którego później tęsknimy obsesyjnie, którego szukamy w innych relacjach.

Czyżby zasługi matki nie były doceniane tylko dlatego, że są tak ogromne? Gdyby w pełni je uznawano, to każdy rozsądny człowiek, każdy, kto uważa się za istotę ludzką i dla kogo świat cokolwiek znaczy, każdy szczęśliwy człowiek, słowem wszyscy, powinni być nieskończenie wdzięczni kobiecie. W najwcześniejszym okresie niemowlęctwa, kiedy była nam obca świadomość zależności, byliśmy całkowicie zależni od matki. Jeszcze raz chciałbym podkreślić, że wynikiem takiego uznania roli matki nie ma być wdzięczność czy pochwała, lecz zmniejszenie istniejącego w nas lęku. Jeśli społeczeństwo będzie się ociągało z pełnym uznaniem owej zależności, która jest faktem w początkowej fazie rozwoju każdej jednostki, to nie osiągniemy pełni spokoju umysłu i zdrowia, bo będzie nas dręczył niepokój. Jeżeli rola matki nie zostanie prawdziwie doceniona, to zawsze będzie nam towarzyszył nieokreślony lęk przed zależnością. - Winnicott

środa, 1 października 2014

Zdepcz mnie

Dużo ostatnio pracuję, Spotykam się z kobietami, rozmawiamy. W trakcie ostatnich sesji doznałam małego olśnienia. Mierzymy się z różnymi tematami, spektrum emocji jest ogromne a opowieści intensywne i różnorodne. Jedna rzecz jednak wypływa niemal zawsze. Zanim nawet dotkniemy najważniejszych ran, przedzierać się musimy przez ten sam zdradliwy las. Pełno w nim kolczastych krzaków i zarośli. Wszystkie mają tą samą nazwę: nie chciałabym histeryzować, wiem, że moje problemy to nawet nie są problemy, nie chcę się użalać nad sobą, wiem, że to nie ma znaczenia i to tak głupio brzmi, ale nie jestem szczęśliwa.
Odczuwam wtedy olbrzymi smutek a zaraz później wściekłość.Ten wewnętrzny głos torpeduje najmniejsze nawet próby myślenia o sobie jak o kimś wartościowym, o kimś kto zasługuje na opiekę, na wysłuchanie. Nie wiem z pewnością skąd ten głos pochodzi. Mam pewne podejrzenia. Ktoś musiał kiedyś regularnie "wytresować" takie nastawienie. Musiał z premedytacją powtarzać i okazywać: nie ma znaczenia co się z Tobą dzieje, przesadzasz, histeryzujesz, jesteś zbyt emocjonalna., nie rycz, nie krzycz, nie skarż się. Regularne ćwiczenia czynią cuda, również te psychiczne. Każda z kobiet, które spotykam nosi w sobie takiego kata. Przypomina on trochę zbyt rygorystyczne freudowskie superego. Bardzo okrutny przeciwnik, doskonały strateg i olbrzymi sabotażysta. Ma wielu popleczników i liczne koalicje. Sprzyja mu kultura i same zainteresowane. To przedziwne ale z jednej strony kobiety przekonane są, że one same nie są istotne a z drugiej strony kompulsywnie dają, dają, dają. Aż studnia się wyczerpuje. I wtedy, ja pierdole, zaczynają przepraszać. Bo dzieci w Afryce głodują, bo mąż dużo pracuje, bo dzieci tyyyle potrzebują- więc czymże jest w tym obliczu ich własne nieszczęście. I zaczyna się lawina. Leżenie w łóżku, godzinami gapienie się w ścianę, codzienny płacz w kąpieli, picie kieliszka, - lub butelki- wina do śniadania, romanse internetowe i zakupy, zakupy, zakupy. Oczywiście wszystko w ukryciu. Wszystko można robić ale nie martwić dzieci, faceta, rodziny.Nie pokazywać tych demonów, nie nazywać ich bo wtedy mogłoby się okazać, że są one potężne i pełne pasji- a więc całkiem ważne. Kobiety pełne winy, wykończone wyrzutami sumienia, zaszczute lekceważeniem, które same sobie fundują. A później trafiają do mnie. I znowu przepraszają.

sobota, 13 września 2014

Edukacyjne bagno

Wrzesień, wrzesień. Kasztany, liście, tornister i nowa gumka do mazania. Bzdury. Jestem asystemowa do szpiku kości. Szkoła, w moim głębokim przekonaniu (w równie głębokim poszanowaniu) to samo zło. 
Moja autorska definicja poniżej:
Szkoła: sztuczne środowisko (gdzie,poza tą placówką, spotyka się 30 równolatków? ) gdzie w sztuczny sposób (totalnie niezgodna z zasadami neurodydaktyki metoda wykładowa ,bez wskazania sensu materiału i dbałości o głębokość jego przetwarzania) próbuje się wtłoczyć dzieciom do głowy informacje uznane przez dorosłych za istotne do życia. Ci sami dorośli nie potrafią odpowiedzieć na połowę podręcznikowych pytań.
Ma wyrównywać szanse, zapewnić lepszy start, dać solidne podstawy. Acha i socjalizować oczywiście.
Garść moich komentarzy:


Ale to ja. I moje osobiste przekonania. A praktyka? Jest dopiero początek września a do gabinetu dzwonią rodzice w ilościach hurtowych. Od rozmów z nimi zamiera serce i chce się wyć.
Karanie i etykietowanie na porządku dziennym. Zeszyty ocen zachowania dla wybranych "niegrzecznych" uczniów. Przesłuchania na forum klasy. Zawstydzanie i połajanie: "z tobą zawsze same problemy", "skończysz w poprawczaku", "jak cię rodzice wychowali?". Dzienniczki uwag: " za głośno śmiał się w autobusie podczas szkolnej wycieczki", "kiwał nogą podczas lekcji", "patrzy się w okno"  i moja ulubiona: "zadaje pytania podczas lekcji" (what?!!!)
Dla porządku. To dobre dzieciaki. Dobrze się uczą, pomagają kolegom, nie krzyczą na nauczycieli, nie zakładają im koszy na głowy, nie znęcają się nad innymi. Po prostu walczą jeszcze. O jakieś elementy podmiotowego traktowania, o jakąś ciekawość świata, o jakąś relację z nauczycielem, który wszak powinien być mentorem. Przegrana batalia. Dla wrażliwego dziecka, dziecka, które choć trochę odstaje od normy szkoła to piekło. Dla niego i dla rodziców.






Gdybym mogła stanąć na barykadzie i dostać megafon we własne łapki to wykrzyczałabym: grajcie ze swoimi dziećmi w jednej drużynie, bierzcie ich stronę, walczcie by nie znienawidziło nauki, książek, żeby wierzyło, że dobrze jest poznawać świat i innych. Nie powtarzajcie jak papugi: bądź grzeczny, nie wychylaj się, nie pytaj, siedź cicho. Szkoła kiedyś minie. Zostanie konformista w miejscu człowieka.
ps. To co mówią nauczyciele o waszych dzieciach nie świadczy o tym jakimi jesteście rodzicami.

wtorek, 9 września 2014

Bądź dzielna córko.

Ta historia nie ma końca. W mojej rodzinie i wielu innych, które znam. To taki odprysk feminizmu, szkiełko w oku Gerdy tym razem. Nie ma przyzwolenia na słabość. Słabość stereotypowo łączy się z kobiecością, nie lubimy tych uproszczeń, za długo tak na nas patrzono. Wykarczowałyśmy więc wszystko, razem z korzeniami - całą słabość, samą możliwość, że nie poradzimy sobie, rozkleimy się, zmiękniemy i rozpuścimy w smutku. Gdy ja słabłam moja mama wpadała w przerażenie, na każdy smutek musiała być rada, na każdą trudność rozwiązanie. Wakacje, fryzjer, nowa książka, więcej pracy, nowe projekty. Nie było opcji trwaj, przeżywaj- może się czegoś ciekawego dowiesz o sobie. 
No i teraz idzie do przedszkola moja córka. Wiadomo stres, rozłąka, inne nieznane dzieci. I oto drugiego dnia pani-ciocia mówi do mnie w te słowa: widać po niej, że stara się być taka dzielna. Koniec cytatu. A moja osobista córka dorzuca od siebie: nie płakałam nic a nic. W mojej głowie wyje syrena. Kurwa, ja pierdole. Jak to się stało i jak to możliwe. Nigdy, nigdy w całym jej króciutkim życiu nie powiedziałam: bądź dzielna, dasz radę, będzie dobrze. Nie mówię tak, bo jestem wyczulona, bo nie wiem czy będzie dobrze i wcale nie jestem przekonana, że zawsze tak być musi. A jednak. Skąd się jej to wzięło? 
Ano. Pani oświecona psycholog. Z życia się jej wzięło. Z obserwowania mamuni, która żeby nie wiem co i nie wiem jak bolało, grymasy i skurcze odsuwa na "czas gdy dziecko zaśnie". Ja nie płaczę przy dziecku- odpowiedziałam kiedyś z niejaką dumą na zadane mi pytanie. No właśnie, nie płaczę. I jakoś z tym smutkiem jest mi trudniej bo bez żadnych problemów potrafię się porządnie zezłościć, nawet w towarzystwie córki. Mogę jej powtarzać sto razy dziennie: może być ci źle, możesz płakać, możesz czuć to co czujesz. I mogę wszystkie te zdania wyrzucić na śmietnik. Nic nie znaczą wobec braku, że sobie tak biblijnie pojadę, osobistego świadectwa. 



Jaka dzielna. Mówi pani w przychodni, nauczycielka, babcia, fryzjerka pod rękę z dentystką. Jestem dzielna, jestem zuch- powtarza dziewczynka. Brawo i aplauz na stojąco. Rośnie wojowniczka, kobieta ze stali.

wtorek, 2 września 2014

Kontenerowanie Matki Polki




To taki użyteczny termin z psychoanalizy. Oznacza mniej więcej "pomieszczenie cudzych emocji"- gdy matka tuli płaczące niemowlę, głaszcze je i uspokaja, bierze na siebie jego emocje. U starszych dzieci wystarczy słowo, czasami spojrzenie a czasami po prostu bycie obok. Matki robią to nieustannie, niejako z rozpędu i intuicyjnie. Dlatego będę się upierała, że wychowywanie dzieci to praca głównie emocjonalna, psychiczna. Na marginesie, ostatnio podczas wakacji pod gruszą, usłyszałam od jednego uroczego troglodyty, że to już lekka przesada z tym spracowaniem matek, że praca to raczej nie jest a jeżeli już to głównie fizyczna (what the fuck?). I tak się zastanawiam. Jeżeli matka przenosi emocje swoich dzieci, te wszystkie ataki złości, bunty, niezadowolenia ale też napady czułości, pełnej symbiozy, co w praktyce de facto oznacza nawet sikanie w towarzystwie dziecka, - co z emocjami matki? Na parentingowych forach jak mantra powtarzają się pytania: skąd brać cierpliwość?, jak nie wybuchać gniewem?  jak się nie wydzierać, nie gderać i nie frustrować? No nie da się pani, nie da się. Z pustego i Salomon nie naleje. Pewien mądry pan profesor psycholog powiedział kiedyś na wykładzie. Drogie Panie: mężczyzna, mąż, konkubent jest właśnie od tego. Matka daje dziecku, ojciec daje matce. W dużym skrócie i uproszczeniu rzecz jasna. To właśnie partner ma słuchać zrzędzenia, narzekania, analiz o ciemnej stronie macierzyństwa, gderania na dzieci i niesprawiedliwość społeczną. I nie tyle chodzi tu o wspólne pochylanie się nad dzieckiem, raczej o wspólne pochylanie się nad matką. Pan profesor rzucił z rozbrajającym uśmiechem: taki zsyp proszę państwa- na psychiczne śmieci. Byłam wtedy bezdzietna i ten poziom metafor odrzucał mnie swądkiem gnijących odpadków. Cóż. Tylko krowa nie zmienia poglądów. Taaa. Tyle, że mężczyzna musi mieć niejaki porządek we własnych emocjach by zająć się początkującą matką. Z poziomu kozetki nie może też bać się sytuacji gdy jego partnerka osuwa się w dołek, zaczyna być bezradna, bardziej zależna, niepewna siebie i smutna. Z poziomu społecznego mężczyzna musi wiedzieć jak to jest przeżyć dzień plus noc a także poranek dnia następnego z płaczącym dzieckiem, kolkowym niemowlęciem, piaskiem pod powiekami z niewyspania. Jednym słowem musi znaleźć się w sytuacji, która wymaga szybkiego ogarnięcia swoich emocji by zająć się emocjami dziecka. A żona jest w pracy, a pani szanowna teściowa babcia nie odbiera telefonu i nie może lub nie chce spieszyć z odsieczą. Kontenerować mogą też przyjaciółki, inne matki, psycholog. Co znamienne, gdy organizuję warsztat z psychologii dziecka zawsze znajdą się matki chcące się "dokształcić" gdy proponuję pracę nad samą matką, nie ma chętnych. A jednak, ledwo zaczynamy rozmawiać o potrzebach dzieci następuje magiczna wolta i już osuwamy się w niezaspokojone potrzeby matek. No cóż.

środa, 18 czerwca 2014

Władza rodzicielska

W poprzednim poście pisałam o władzy. Ostatnio obsesyjnie myślę o tym temacie. Niestety pierwsze skojarzenia jakie mi się nasuwają, wszystkie jak jedno dotyczą rodzicielstwa. Freud z pewnością chichocze.
Uczestniczyłam w nieskończonej liczbie dyskusji na temat metod wychowawczych, które wybierają rodzice. Większość głoszonych w ich trakcie tez przyprawia mnie o gęsią skórkę i zawroty głowy. Tak mocno zakorzenione w języku, jak na szalonej karuzeli kręcą się wokół: wychować, nauczyć, utemperować, ukrócić, podporządkować i dalej: wyznaczyć granice, nie dać się zmanipulować, mieć wspólny front. Wszystko się we mnie burzy na porównanie życia rodzinnego do poligonu. (Choć przyznaję, że i ja miałam epizod, w którym wojenne metafory były mi bliskie). Za tak artykułowanymi poglądami kryje się bardzo filozoficzne przekonanie na temat tego kim jest dziecko w swojej istocie. To właściwie dzikus, pełen podstępnych intencji, leniwy, nieodpowiedzialny, egocentryczny, pozbawiony empatii i nieumiejący się zachować. Dobrze, że są dorośli. Dobrze, że mamy władzę. Możemy ukrócić te rozwydrzone bachory.

Dziecięce fotografie hurtem wrzucane na facebooka są jak różowe ciastka ze sztucznym kremem, dodatkowo ociekające lukrem. Aż trudno uwierzyć, że ich autorzy są przekonani, że mają w domu małego tyrana, który nie pilnowany "wejdzie im na głowę". I ciągle się zastanawiam, jak to możliwe, że w przypadku dzieci, często robimy rzeczy, których nigdy nie zrobilibyśmy innemu dorosłemu. Przesadzam? Grozimy naszym dzieciom regularnie (jeżeli natychmiast nie przestaniesz...) oszukujemy je, szantażujemy (zrobisz to a wtedy dostaniesz...) komentujemy publicznie ich ubiór i zachowanie, zawstydzamy, porównujemy do innych (zobacz jak Zuzia grzecznie się bawi...), oceniamy, karzemy. Nie wspominając o tym, że nadal połowa Polaków uważa, że od klapsa jeszcze nikt nie umarł. Lista nie ma końca.


Jako żywo nie przypominam sobie żadnego ze znanych mi dorosłych, który dobrze reagowałby na tego typu metody. Mało tego. Gdyby mój partner miał pomysł by stosować w moim kierunku podobne "chwyty" nie zawahałabym się nazwać go przemocowym. No właśnie. Panie i Panowie, mamy i ojcowie. Używamy przemocy, tyle, że w białych rękawiczkach. Mamy cudowny aparat do racjonalizacji i usprawiedliwienia. Stoi za nami cała kultura i przyzwolenie innych dorosłych. Gdy pojawiają się rodzice, który szukają innej drogi są odsądzani od czci i wiary. Najczęściej dowiadują się, że takie wychowanie prowadzi do anarchii, przemocy i zachwiania społecznej struktury. Gdy w kontekście wychowania pojawiają się słowa jak: empatia, potrzeby dziecka, komunikacja - podnosi się chór oburzonych głosów krzyczących o dyscyplinie, porządku i powinności.

Także ten tego.

Wracać do rodzinnego stołu, dalej toczyć wojnę. Dalej sprawować władzę. 




czwartek, 12 czerwca 2014

Mężczyźni, którzy nienawidzą kobiet



Upał. Upał. Profesor Chazan odmówił wykonania zabiegu aborcji powołując się na klauzule sumienia. Terlikowski porównuje aborcję do ponownego gwałtu i nakazuje jedenastolatce urodzić dziecko i oddać je do adopcji. Upał. Mózg mi się ugotował od czytania tych bzdur, którymi obaj panowie tak pięknie epatują w internecie. Ich narracja, ich argumenty to właściwie ciągle ta sama opowieść. Opowieść o władzy.


Na pierwszym miejscu jest zawsze lekarz, dziennikarz, doradca duchowy i strażnik moralności. Jednym słowem mężczyzna. Żarliwej wiary i czystego serca. Jego zasady, jego wartości, jego zbawienie. Miejsce w niebie zaklepane. Ależ Panie i Panowie ja jedynie postępuje w zgodzie z głosem swego sumienia. Nie sprzeniewierzam się. Jestem prawy mąż i człowiek. Nie ma grzechu, nie ma problemu, nie ma empatii. 
Miejsce drugie zajmuje oczywiście dziecko, dzieciątko, dar boży i błogosławieństwo. Noszone pod sercem. A gdzie mu będzie lepiej niż u mamy? Kto się nim zajmie lepiej niż zgwałcona dziewczynka, niż opiekunki w hospicjum. 
Na samym końcu tej smutnej opowieści jest kobieta-inkubator. Marząca tylko o aborcji, morderczyni przebiegła, tchórzliwa i bez cienia heroizmu kobieta, która uchyla się od odpowiedzialności. 

Każdy ma jakiś system wartości. przynajmniej mam taką nadzieję. Gdy robi z niego użytek podejmując decyzje, które dotyczą tylko jego, należy mu się szacunek i brak ocen. W obu przypadkach o których piszę przeraża mnie przekonanie, że wiem lepiej. Wiem lepiej co powinna zrobić kobieta w ciąży z nieuleczalnie chorym dzieckiem. Wiem lepiej jak ma postąpić jedenastolatka w ciąży powstałej z gwałtu. Wiem. I nie zawaham się użyć swojej wiedzy, mam przecież władzę. 

Ciekawi mnie bardzo co jeszcze musi się stać, co jeszcze musimy usłyszeć i czego doświadczyć by zakiełkował sensowny bunt a nie tylko święte oburzenie. Kiedy kobiety zaczną głosować, zaczną rozmawiać, zaczną działać. Kiedy porzucą przepiękną iluzję, że ich to nie dotyczy.

czwartek, 5 czerwca 2014

Ojcowie swoich Córek

Trzymasz właśnie w objęciach swoją nową, świeżą córkę? I nawet wstajesz nocami i na dobranoc śpiewasz o tych kotkach dwóch. A może prowadzisz pięciolatkę na przedszkolny bal, przebraną za pirata, motyla lub wielkiego grzyba? Szczotkujesz włosy, kupujesz majtki z kotkiem, wycierasz rozlane na spodnie kakao. Zmobilizowałeś wszystkie siły by się nie rozpłakać po pierwszym: temsknilam tato. Odpowiadasz na tysiące pytań a na gwiazdkę kupiłeś psa, choć nie znosisz kundli i masz uczulenie na sierść.  Jakoś przebolałeś pierwszy błyszczyk na ustach? Tato swojej córki, wyobraź sobie, że:
- Ona ci właśnie płacze, bo usłyszała, że dziewczynki za głupie są i olimpiada matematyczna to już z pewnością porywanie się z motyką na słońce, gruba przesada i nietakt,
- uroczy chłopiec z równoległej klasy właśnie wywrzeszczał na boisku: z tyłu plecy, z przodu plecy pan bóg stworzył cię dla hecy,
- znów robisz przelew, bo Ona ma lat trzydzieści, skończone dwa fakultety, praktykę i język ale i tak wszystkich interesuje kiedy wykorzysta swoją macicę w jedyny słuszny sposób i urodzi dziecko,
- patrzysz w jej zmęczone oczy bo dzieci mają kolki i ktoś musi wstawać nocami, a jeszcze dom trzeba sprzątnąć, pralka sama nie pierze, zmywarka nie zmywa, lodówka cudownie się nie napełnia, a wieczorami to ona tłumaczy teksty i daje korepetycje. I dzwoni do ciebie coraz rzadziej,
- kiedyś przyjechała w odwiedziny i została na dwa tygodnie i raz, jedyny raz odważyła się powiedzieć, że dziecko przecież ma też ojca, i że dosyć ma słuchania, że on swoje robi, bo przecież pracuje, a od spraw dzieci są matki, a w ogóle z tym zmęczeniem to przesada bo bycie w domu to nie praca lecz przywilej i sama przyjemność,
- no i rozwiodła się wreszcie, odetchnąłeś, bo patrzenie na ich ciągłe przepychanki sprawiło, że ostatecznie wyłysiałeś,
- robisz kolejny przelew bo nie ma takiej siły, w państwie prawa, która wyegzekwowałaby alimenty,
-Ona ma dwie prace, a wszyscy modlą się o wolne miejsce w przedszkolu, może będziesz mógł znowu pojechać na wakacje ,
- czasami powtarzasz jeszcze: córeczko jesteś wspaniała, możesz wszystko

Wolałbyś mieć syna?

Gdy jesteś ojcem córki musisz być feministą.

środa, 28 maja 2014

Macierzyństwo jest nudne.

Ok. Rozumiem. Nie wszystkie kobiety chcą i muszą mieć dzieci. Na serio kumam. Sama się długo zastanawiałam, myślałam, zwlekałam. Nadal uważam, że macierzyństwo jest pewną granicą. Każda z nas sama decyduje gdzie, kiedy, z kim i czy w ogóle chce przekraczać tą linię. Gdy ja się zdecydowałam obiecałam sobie coś solennie. Nie oceniać innych matek, nie oceniać niematek. W imię różnorodności i prawa do indywidualnych wyborów. I cóż słyszą moje uszy dzisiaj? Naczelna Feministka Kraju Magdalena Środa w dyskusji na temat feminizmu i macierzyństwa głosi: Macierzyństwo jest nudne ale jest tematem politycznym i musimy być aktywne w sferze politycznej żeby cokolwiek zmienić - również dla matek! Dziękuję pani profesor. I jednocześnie pokazuję środkowy palec. Nie interesuje mnie taka rewolucja, ani taka narracja. Czy to oznacza, że feministki, te prawdziwe, przez duże "F" pisane- łaskawie włączą w swoje szeregi kobiety-matki (cóż za dziwny twór) bo politycznie się to opłaca? 
Pani Magdaleno gdy mówi pani "nudne" wyrzuca Pani poza nawias wszystkie te kobiety, które na tą nudę się zdecydowały. Te z nas, które wręcz ośmielają się twierdzić, że to nie tylko nuda lecz jeszcze cały wszechświat innych rzeczy i emocji. To pogardliwe, pobłażliwe, nacechowane negatywną oceną określenie, wygłaszane ex cathedra. Sugerujące, że jest coś nie tak w wyborach kobiet-matek, ale ponieważ są one kobietami (nie dlatego, że są matkami) zajmiemy się nimi. Feminizm jest przecież od spraw kobiet, prawda? Więc i dla was znajdzie się miejsce, biedne, nudne kury domowe. Nie dziękuję. I nie sądzę, żeby jakakolwiek matka odpowiedziała na tak sformułowane zaproszenie. Nikt nie założy bojówek. Nie wyjdzie z domu i nie będzie żadnej rewolucji.
Dalej na tym samym spotkaniu Macierzyństwo nie jest koniecznie potrzebą ludzką. Jest to potrzeba niektórych, a nie wszystkich. (...) Naszym zadaniem jest zrobić rewolucję! Tylko, że po to, żeby zrobić rewolucję - też trzeba wyjść z domu!" Również o tym "jak załatwić postulaty matek - zostając z dzieckiem w domu i nie mając czasu na życie publiczne? - Bóg nam tego nie da, natura nie spuści na ziemię. Trzeba o to walczyć! W tym społeczeństwie - tu i teraz, nie w jakiejś lewicowej utopii!
Hm.... Pozornie całkiem słuszne postulaty. Tylko jak je wdrożyć w życie gdy tak jak pani profesor uparcie nie widzi się w macierzyństwie wartości. 
aaaa i małe post scriptum: żeby wyjść z domu, trzeba mieć z kim zostawić dziecko lub móc je zabrać ze sobą. W to, tzw "życie publiczne". Ciekawe czy jest tam w ogóle dla nich miejsce. 
Z czułym pozdrowieniem od nudziary



wtorek, 20 maja 2014

Matkować młodym matkom

Płakała moja babcia, moja mama, płakałam i ja. Gdy rodziłyśmy nasze pierworodne dzieci. Zawsze córki. Płakałyśmy przy porodzie i przez następne, najcięższe miesiące. Powalona hormonami leżałam, gdzieś w czarnej dziurze, myśląc o tym jak beznadziejną matką jestem i będę. W tym czasie moją córkę piastowała moja mama. Nosiła, śpiewała- była. W tamtym czasie tylko ona potrafiła Lunę uspokoić. Pamiętam też jak wycierała moje łzy kapiące na stół, jak powtarzała "oddychaj, to minie". To właśnie wtedy zostałam wpuszczona do kręgu rodzinnych, kobiecych tajemnic. Któraś moja prababcia, po której imieniu przeszły oba wojenne fronty, rodziła dziecko w samotności,smutku i strachu, gdy miała lat piętnaście. Później nic się właściwie nie zmieniało. Kolejna generacja, kolejna kobieta z nieplanowaną ciążą, nie tym mężczyzną, wiekiem nieodpowiednim do tego by zostać matką. Kolejna kobieta płacząca nad sobą, podczas gdy jej dzieckiem zajmowała się..... matka. Mnie się udało zmienić jedynie parametry: wiek, planowość i w miarę odpowiedniego mężczyznę. Została rozpaczy, która zalała mnie zaraz gdy tylko skurcze ustały. Generacyjny przekaz w mojej rodzinie ma wiele twarzy. Jedną z nich jest zdecydowany matriarchat. Kobiety decydują, kobiety są motorem napędowym wszystkich zmian. Ale to też one, przede wszystkim, niosą ze sobą melancholię i strach. Mimo to jestem wielką fanką optyki wielopokoleniowej. Tej szczególnej roli jaką pełnią babcie, ciotki i mamy. Są jak przewodniczki po tym labiryncie, nawet gdy same są źródłem cierpienia. 
Zawsze zastanawiało mnie jak to jest możliwe, że w oficjalnie obowiązującym dyskursie, mówi się kobietom w ciąży wszystko o fazach porodu, skali bólu, nacinaniach, rozrywaniach, cięciach. A później o mlecznych nawałach, pieluchach i pielęgnacji pępka. Nikt nie mówi o rdzeniu tego doświadczenia. Zostajesz matką i już nic i nikt tego nie zmieni. Twoje życie, które znałaś dotychczas kończy się. Gdy zostajemy matkami umieramy mówiła Rachel Cusk. Wypadałoby się chociaż pożegnać. Wydaje się, że dlatego natura wymyśliła stan "bycia w połogu"- żeby ciało się regenerowało a dusza przeszła przez ten moment intensywnej żałoby. Coś się kończy a coś zaczyna. By to docenić, zrozumieć i przeżyć potrzeba czasu. Żeby opłakać samą siebie, żeby sobie podziękować za dotychczasowe bycie sobą. Dlatego potrzebujemy innych kobiet, spokrewnionych, zaprzyjaźnionych, bliskich. Ktoś musi, nawet z dystansu, towarzyszyć nam i wspierać. Ktoś musi matkować młodym matkom by nie utknęły na dobre w tym miejscu, które z definicji jest przejściowe.

piątek, 16 maja 2014

Mitologia życia rodzinnego cz 2

2. Możesz mieć wszystko. Podkategoria: superwomen.
Otóż nie możesz. Zasoby są ograniczone, nawet, gdy jesteś matką a znakomita większość przypisuje Ci ponadprzeciętne, boskie atrybuty. Pragnienia bywają sprzeczne. Gdy nosisz w sobie tęsknotę za budowaniem więzi ze swoim dzieckiem, proporcjonalnie mniej czasu zostaje ci na tzw karierę zawodową. Możesz oczywiście, niczym Nadia Comaneci akrobatycznie balansować na tej linie, ściubić zlecenia po nocach, pisać, liczyć lub tłumaczyć między obiadem a kolejnym setem na placu zabaw. Ale wtedy będziesz niewyspana, rozedrgana i raczej nieobecna w tym co się aktualnie dzieje. Jednym słowem nie będzie cię w relacji z dzieckiem. Gdy jakimś cudem lub w skutek praktyki, uda ci się pogodzić bycie w miarę przyzwoitą matką z byciem w miarę wydajnym pracownikiem, nie będziesz już raczej w miarę ponętną partnerką. A przynajmniej nie dzisiaj kochana, nie w tym dniu i nie w tej godzinie. Psychika to nie pilot od telewizora. Nie przełączysz się w sekundę z kanału mama na kanał pracownik by za chwilę wylądować na redtube ze swoim lubym. Potrzebny jest rozbieg, rytuał przejścia, osadzenie się w podejmowanej aktywności. I nie, nie jest to kwestia lenistwa, ani braku należytej organizacji. Dałyśmy sobie wmówić, że to wszystko jest możliwe, jest do ogarnięcia, do zrobienia, plan do wykonania. Pieprzone robocopy- matki. I jeszcze sedno tych rojeń. Pogodzenie wszystkiego ma świadczyć o naszej wartości. Ma legitymizować nasze dorosłe, odpowiedzialne życie. Jest dokładnie na odwrót. Odroczenie gratyfikacji to według całkiem pokaźnego grona psychologów jedna z funkcji zdrowego ego. Oznacza zdolność wyboru między zaspokojeniem jednych potrzeb a odłożeniem innych na czas przyszły. Gdy Twoje dziecko ma pół roku priorytetowym staje się działanie związane z modułem matka, reszta schodzi na plan drugi. To nie oznacza, że znika, lecz z pewnością znacząco blednie. Nie będziesz wtedy łóżkowym wampem i z pewnością nie wybiorą cię pracownikiem miesiąca. Wybór jednej ścieżki powoduje, że na czas jakiś rezygnujemy z innych. Lub godzimy się na znaczące kompromisy. Nie wszystko na raz i nie wszystko od razu.
Co mnie wkurwia? to, że rzesze kobiet są pozbawione nawet możliwości takiego wyboru. Ustalenia priorytetów dla siebie samej, na dwa, trzy, sześć miesięcy. Bo muszą: iść do pracy, dokładać się do budżetu, oddać dziecko do żłobka, babci, niani, bo pieniądze, bo życie, bo pieluchy kosztują. Wersja alternatywna: bo muszą udowodnić, bo po tygodniu bycia z dzieckiem czują, że życie jest gdzie indziej, bo dały się przekonać dwóm gwiazdom M jak Miłość, że seksi mama w godzinę po porodzie to ideał do którego każda powinna dążyć. Chaos, rozpieprzenie i niekończąca się frustracja.

wtorek, 13 maja 2014

Mitologia życia rodzinnego

1. Dziecko jest mamy i taty.
Biologicznie może i tak. Społecznie zdecydowanie nie. Przekonanie, że "od spraw" dzieci są matki jest tak głęboko zakorzenione jak przeświadczenie o specjalnej roli narodu polskiego. Ma długą historię i wielu fanatycznych wyznawców. Ma też doskonałą podporę w życiu codziennym. Jeżeli para podejmuje decyzję o tym, że matka zostaje w domu by przez pierwszy czas życia dziecka zająć się nim- mężczyzna zaczyna pracować więcej. Dodatkowe zmiany, drugi etat, praca w weekendy. Taka ekonomia, taki lajf. Matka zostaje sama z dzieckiem. Na całe godziny, dni, tygodnie- ani się nie obejrzy, lata. Gdy decyduje się wrócić do pracy wcześniej, z wyboru lub konieczności, nadal po powrocie do domu zabiera się za gaszenie wyrzutów sumienia (tak, tak niezależnie od światopoglądu rozdarcie między "chcę pracować" i "chcę być z dzieckiem" sięga rozmiarów Wielkiego Kanionu). Próbuje nadrobić czas gdy jej nie było. Bawi się, czyta, kąpie. A jeszcze obiad. I podłogę trzeba odkurzyć bo za moment wyrośnie na niej nowe życie. Można tu oczywiście dyskutować nad tym dlaczego mężczyzna nie pomaga. Nie wiem dlaczego. Może w większości ma poczucie, że swoje już zrobił, wrócił przecież z pracy. Może dlatego, że nigdy nie widział swojego ojca w takiej roli. Może uważa, że gdy zbuduje wieżę z lego i pobawi się w chowanego to wystarczy? Czytałam kiedyś wywiad z Jasperem Juulem duńskim psychologiem, który poraził mnie trafnością swojej diagnozy:

Istnieje fundamentalna różnica pomiędzy pomaganiem, zajmowaniem się tym czy tamtym - a przyjmowaniem odpowiedzialności. W każdym europejskim kraju, który znam, gdyby poprosić kobiety, żeby powiedziały szczerze, bez ukrywania czegokolwiek nawet przed sobą, czy czują się samotnymi matkami, 80 procent odpowiedziałoby, że tak. I mają rację, bo to one są odpowiedzialne za dzieci.

I dalej :
 
Sekret zajmowania się dziećmi polega na tym, że nie da się podzielić odpowiedzialnością po połowie. Oboje rodzice muszą być odpowiedzialni w stu procentach. I mam na myśli także wszystkie te głupie drobiazgi: gdzie leżą ich ulubione flamastry, które spodnie są czyje, kiedy są urodziny ich kolegów... To matki przechowują takie informacje w swoich archiwach, ojcowie nie mają o nich pojęcia. Nie czują się za nie odpowiedzialni, bo nie są odpowiedzialni.
 
Otóż to. Matki gromadzą na swoich twardych dyskach tysiące takich informacji. O aktualnie ulubionym daniu, i najnowszym odcinku świnki peppy. O tym, że te skarpetki gryzą, a w przedszkolu jest tydzień hiszpański i trzeba zrobić tapas. A dzieci mają swoich kolegów. A koledzy nie lubią kukurydzy więc sałatka z tuńczykiem i kukurydzą odpada aktualnie. Lista nie ma końca. Od spraw dzieci są przecież matki. Czyż nie?

 

poniedziałek, 12 maja 2014

To brzydkie słowo na F

 
Nie byłam na Kongresie Kobiet, nie czytałam jeszcze najnowszej książki Agnieszki Graff. Ale. Ale. Jestem wściekła. Jestem wściekła od dwóch lat, dokładnie od wtedy gdy zostałam matką. Po raz pierwszy i zapewne ostatni. Drogie Panie Feministki, jesteśmy żołnierkami na pierwszej linii frontu. Dzień po dniu, obiad za obiadem, znad książek, zakupów i zlewu- testujemy i walczymy, o wszystkie Wasze/ Nasze postulaty. O równy podział pracy, o zaangażowanie w opiekę i wychowanie, o choć szczątkową pracę zawodową, o czas na bieganie, kawę i wspinaczkę. O to, żeby macierzyństwo nie starło nas raz na zawsze ze społecznej mapy. To ono zrobiło ze mnie feministkę- macierzyństwo. Wcześniej cieszyłam się, że są kobiety, które walczą o swoje prawa, dobrze im życzyłam, ale większość z tego o czym mówiły, nie dotykała mnie i nie obchodziła. Byłam studentką, mieszkanką dużego polskiego miasta, z dobrze sytuowanymi rodzicami, którzy mogli i chcieli wspierać moją edukację i inwestować w pasje. Nic nie musiałam, wszystko mogłam. Urodziłam dziecko, którego pragnęłam, w związku, który wydawał mi się być partnerski. Teraz jestem kobietą domową, udomowioną, chucią domową. Sprzątam, gotuję, piorę, wieszam, wkładam naczynia do zmywarki żeby za dwie godziny je wyciągnąć i włożyć następne. Jestem szoferem, kucharką, sprzątaczką, i ogrodnikiem. Jestem z moją córką. Co się mieści w tym "jestem"? Uczę ją, że gdy przewraca się wieża z klocków to pojawia się złość. Gdy musi kończyć zabawę to pewnie czuje żal. Że mówi się "pomidorowa" a nie pompomidowa, że gdy potrzebuje może poprosić o pomoc, że mama obroni i tata obroni, że może mówić nie, gdy coś jej się nie podoba. Nie jestem tylko dozorcą w przechowalni dla dzieci, zanim staną się dorosłe. Jestem całym rusztowaniem, na którym ona buduje siebie. Na tym polega bycie matką. Gdyby z tego czym się zajmuję zrobić etaty dla nierodziców mojej córki byłoby tego przynajmniej sztuk cztery. W pełnym wymiarze czasowym, ze wszystkimi świadczeniami i obowiązkowym urlopem. A jednak. Mój partner twierdzi, że to nie jest praca. To błogosławieństwo bo mogę patrzeć jak rozwija się córka. Błogosławiona między niewiastami. I czego ja chcę przecież to mój wybór był. Owszem był. Wybór a właściwie jego konsekwencje mienią się teraz wszystkimi kolorami tęczy. A mnie po dwóch latach oczy bolą od tej jaskrawości i chcę pół godziny świętego spokoju.