niedziela, 6 grudnia 2015

Listy i terapia

Dostałam dzisiaj list od czytelniczki. Pierwszy list, od kogoś, kto nie zna mnie w realu. Dziwne to, tym bardziej, że od ostatniego wpisu na blogu minął niemal równo rok.  Korespondencja była krótka lecz prostotą  swą porażająca: "czy mogłabyś napisać coś jeszcze?"
Tak. Jasne. Mogę.
Konsekwencja nie jest moim drugim imieniem, nie jest nawet dwunastym przydomkiem zaraz po "kontrolująca materię i ducha, albo przynajmniej tak jej się wydaje".
Przez bloga prawie się rozwiodłam, rozstałam, minęłam z kimś i czymś. Choć, szczerze powiedziawszy była to tylko przykrywka, nad mętnymi wodami partnerskich kryzysów. Przeszło. Jakoś żeśmy wylizali się z okołodzieciowego tąpnięcia. 
Poszłam na terapię. Wreszcie po długim czasie zwlekania, odkładania, wypierania i potężnej racjonalizacji. Z panią psycho pracujemy od roku, dwa razy w tygodniu. Ja i Ona, na dziesięciu metrach kwadratowych. Nikt kto tego nie doświadczył nie wie jak to jest. Jak jest rozmawiać z kimś, kto nieustannie zaprasza Cię do rozmyślań i analizy. Jak Ci z tym? Czego chcesz? Czy to ci pasuje? A tamto? Dlaczego się na to godzisz? Bo wypada, bo automatycznie, bo masz dług? Bo się boisz? Acha boi się pani? Nie. To nie strach. To wściekłość. Wielka, potężna furia, przy której huragan Katrina to taki piaskowy wirek na plaży nad bałtykiem. A to pani sobie pokrzyczy? 
....................
No tak ale pani płacze. Dobrze. Niech pani popłacze.
....................
Wiem, też tak mówię. Do swojej córki. Do pacjentów. Płacz dobrze robi. Lepiej niż krzyk- przynajmniej w moim wykonaniu.

Ależ byłam wściekła. Przez większość czasu, życia. Nawet śniła mi się ta wściekłość. Ryby, z paszczami pełnymi kłów. Ostre sprężyny w kołach, maszyny do grzebania w ziemi, do kopania i rycia. Księżyc jak sierp, nigdy w pełni, przyjemnie zaokrąglony.
Minęło i to. Mija. Choć nie za sprawą taniej mantry: jestem łagodną rzeką. Zen. Nic z tych rzeczy. Ciężką pracą się dorobiłam.

Mam Terapeutę


środa, 24 grudnia 2014

Bożonarodzeniowa żałoba

Nie będzie życzeń. Nie znam zresztą nic bardziej banalnego niż "wesołych świąt". Przeczytałam milion wynurzeń na ten sam temat: jak przetrwać święta? Nie wiem. Samo pytanie jest frapujące. Przetrwać. Nie sądzę, by problemem było co kto mówi, jakie stawia wymagania, czy makowczyk się udał, bigos nie przypalił a prezenty nikogo nie uraziły. Nie sądzę by to co zewnętrzne było problemem. W tym roku, bardziej niż kiedykolwiek wcześniej, staję do konfrontacji z tym co w środku. I muszę przetrwać to spotkanie z małą dziewczynką we mnie. 
Narodziny Boga- to właśnie świętujemy. Nie ma znaczenia w jakim miejscu na kontinuum wiary jesteśmy. Symbolika jest archetypowa i dla ateisty również oscyluje wokół narodzin, początku,  nadziei. A to jest świat dziecka. Kraina dziecięcości do której wiodą lampki na drzewie, feria prezentowych kolorów, klejące się od piernika ręce. Ale też ten głos: płacze z zimna, nie dała mu matula sukienki. I cały ocean emocji. Tylko ignorantom się wydaje, że dziecko w nas samych jest zawsze wesolutkie i beztroskie. Bzdura. Zazwyczaj płacze. Bo kiedyś nie dostało tego co powinno było dostać, bo zostało odrzucone, ocenione, niepełne, kalekie. Bo żyło. A nie da się bez tych zranień, bez większych i mniejszych szram. I tylko od delikatnej równowagi zależy czy będziemy świętować czy raczej opłakiwać. Samych siebie, swoją historię, niemożność powrotu do miejsca początku życia, zawiedzione nadzieje dziecka, fantazję o tym, że kiedyś dostaniemy wreszcie to co nas nakarmi, wypełni, nada sens. 
Jestem zlepkiem opowieści. O niedającym się ukoić płaczu, który zaczyna się przy opłatku, i zdarza tylko raz w roku. O tym, że zawsze było polowanie. Realne, - bo tata w wigilijny poranek szedł z kumplami polować na malutkie zwierzątka. Gdy wracał zaczynało się polowanie na dzieci. O tym, że życie czasami nieuchronnie splątane jest ze śmiercią- bo w historii rodziny są przynajmniej trzy aborcje. I po prostu nie da się, myśląc o narodzinach nie czuć też rozpaczy i żalu. O tym, że są, istnieją niewybaczone krzywdy i żaden opłatek tutaj nie pomoże. O tęsknocie, niekończącej się fantazji na temat spokoju i harmonii, gdy ktoś powtarza: nie ma ciebie tutaj, nie istniejesz. O różnych wariantach ucieczki- gdy rok cały oszczędza się po to by na dwa świąteczne tygodnie pojechać do Francji. I nie musieć. Nie musieć udawać, że to wszystko nie boli. I nie gryź języka do krwi, patrząc na nieobecną matkę i nieprzytomnego ojca. O tym, że czasami nie wiemy, nie mamy świadomości- i tylko nie możemy oddychać.  
A tu dzwonią dzwoneczki, dyndają czerwone bombki, a śliczna panna syna kołysze. 
To również wielkie święto żalu i tęsknoty.


wtorek, 28 października 2014

Matka

Nie piszę ostatnio, gdyż wpadłam w czarną dziurę zazdrości. Przeczytałam najnowszą książkę Krytyki Politycznej, rozmowę - wywiad z Agnieszką Graff. Moja miłość do niej ma długą historię, była wszakże bezpośrednią inspiracją do powstania tego bloga. Jej Matka Feministka była doświadczeniem intensywnym- trwającym do dziś. No więc jestem zazdrosna; zawistna nawet, bo chciałabym dysponować takim instrumentarium umysłowo-językowym jakim ona dysponuje. Nie piszę, bo Graff zazwyczaj mówi wszystko co i ja chciałbym powiedzieć. Tyle, że znacznie lepszym językiem. Z tego też powodu nie podejmę się napisania recenzji książki, gdyż z całym prawdopodobieństwem nie ustrzegłabym się pomnika pochwalnego. A nie przepadam za pomnikami. 
No tak. Książka aż kipi od myśli, które domagają się by je myśleć.  

Siedząc w kręgu, opowiadałyśmy o lęku i o wstydzie z tym związanym, o relacjach z matką. Bo gdy kobiety głębiej ze sobą rozmawiają i wchodzą w zaufane relacje, to kluczowym tematem jest zawsze matka- poważne kobiece zwierzenia zawsze dotyczą matki. I feminizm, jeżeli w kimś zaczyna kiełkować, to zawsze wiąże się z rozliczeniem swej relacji z matką i refleksją, czy chcesz się z nią wadzić, czy godzić, czy realizujesz jej projekt na życie, a przede wszystkim jej projekt na twoje życie.

Choć feministyczny kontekst opowieści o matce jest mi nader bliski, to nie mogę oprzeć się wrażeniu, że zasadniczo każdy dorosły jakiego znam, bez względu na płeć, prowadzi wewnętrzny dialog z własną, osobistą i jedyną matką. Czasami wydaje mi się, że terapia polega właśnie na tym. Na głośnej dyskusji z mamą. Tematów nigdy nie brakuje. Jest więc żal w pierwszej kolejności, o to co mogła zrobić lepiej, przed czym obronić, jakich słów nigdy nie wypowiadać. Jest tęsknota za czasem gdy była i gdy wydawało się, że może góry przenosić. Jest dużo chęci by coś udowodnić, zasłużyć, zostać dostrzeżonym. I dużo bólu. Kiedyś usłyszałam takie zdanie: matce się zapamiętuje każdą pomyłkę, ojcu każdą zasługę. Jest coś niezwykle demonicznego w relacji z matką. Może dlatego, że wychodzimy z jej wnętrza, może dlatego, że tylko raz jeden w całym życiu tworzymy doskonałą symbiozę- z nią właśnie. Raj utracony- do którego później tęsknimy obsesyjnie, którego szukamy w innych relacjach.

Czyżby zasługi matki nie były doceniane tylko dlatego, że są tak ogromne? Gdyby w pełni je uznawano, to każdy rozsądny człowiek, każdy, kto uważa się za istotę ludzką i dla kogo świat cokolwiek znaczy, każdy szczęśliwy człowiek, słowem wszyscy, powinni być nieskończenie wdzięczni kobiecie. W najwcześniejszym okresie niemowlęctwa, kiedy była nam obca świadomość zależności, byliśmy całkowicie zależni od matki. Jeszcze raz chciałbym podkreślić, że wynikiem takiego uznania roli matki nie ma być wdzięczność czy pochwała, lecz zmniejszenie istniejącego w nas lęku. Jeśli społeczeństwo będzie się ociągało z pełnym uznaniem owej zależności, która jest faktem w początkowej fazie rozwoju każdej jednostki, to nie osiągniemy pełni spokoju umysłu i zdrowia, bo będzie nas dręczył niepokój. Jeżeli rola matki nie zostanie prawdziwie doceniona, to zawsze będzie nam towarzyszył nieokreślony lęk przed zależnością. - Winnicott

środa, 1 października 2014

Zdepcz mnie

Dużo ostatnio pracuję, Spotykam się z kobietami, rozmawiamy. W trakcie ostatnich sesji doznałam małego olśnienia. Mierzymy się z różnymi tematami, spektrum emocji jest ogromne a opowieści intensywne i różnorodne. Jedna rzecz jednak wypływa niemal zawsze. Zanim nawet dotkniemy najważniejszych ran, przedzierać się musimy przez ten sam zdradliwy las. Pełno w nim kolczastych krzaków i zarośli. Wszystkie mają tą samą nazwę: nie chciałabym histeryzować, wiem, że moje problemy to nawet nie są problemy, nie chcę się użalać nad sobą, wiem, że to nie ma znaczenia i to tak głupio brzmi, ale nie jestem szczęśliwa.
Odczuwam wtedy olbrzymi smutek a zaraz później wściekłość.Ten wewnętrzny głos torpeduje najmniejsze nawet próby myślenia o sobie jak o kimś wartościowym, o kimś kto zasługuje na opiekę, na wysłuchanie. Nie wiem z pewnością skąd ten głos pochodzi. Mam pewne podejrzenia. Ktoś musiał kiedyś regularnie "wytresować" takie nastawienie. Musiał z premedytacją powtarzać i okazywać: nie ma znaczenia co się z Tobą dzieje, przesadzasz, histeryzujesz, jesteś zbyt emocjonalna., nie rycz, nie krzycz, nie skarż się. Regularne ćwiczenia czynią cuda, również te psychiczne. Każda z kobiet, które spotykam nosi w sobie takiego kata. Przypomina on trochę zbyt rygorystyczne freudowskie superego. Bardzo okrutny przeciwnik, doskonały strateg i olbrzymi sabotażysta. Ma wielu popleczników i liczne koalicje. Sprzyja mu kultura i same zainteresowane. To przedziwne ale z jednej strony kobiety przekonane są, że one same nie są istotne a z drugiej strony kompulsywnie dają, dają, dają. Aż studnia się wyczerpuje. I wtedy, ja pierdole, zaczynają przepraszać. Bo dzieci w Afryce głodują, bo mąż dużo pracuje, bo dzieci tyyyle potrzebują- więc czymże jest w tym obliczu ich własne nieszczęście. I zaczyna się lawina. Leżenie w łóżku, godzinami gapienie się w ścianę, codzienny płacz w kąpieli, picie kieliszka, - lub butelki- wina do śniadania, romanse internetowe i zakupy, zakupy, zakupy. Oczywiście wszystko w ukryciu. Wszystko można robić ale nie martwić dzieci, faceta, rodziny.Nie pokazywać tych demonów, nie nazywać ich bo wtedy mogłoby się okazać, że są one potężne i pełne pasji- a więc całkiem ważne. Kobiety pełne winy, wykończone wyrzutami sumienia, zaszczute lekceważeniem, które same sobie fundują. A później trafiają do mnie. I znowu przepraszają.

sobota, 13 września 2014

Edukacyjne bagno

Wrzesień, wrzesień. Kasztany, liście, tornister i nowa gumka do mazania. Bzdury. Jestem asystemowa do szpiku kości. Szkoła, w moim głębokim przekonaniu (w równie głębokim poszanowaniu) to samo zło. 
Moja autorska definicja poniżej:
Szkoła: sztuczne środowisko (gdzie,poza tą placówką, spotyka się 30 równolatków? ) gdzie w sztuczny sposób (totalnie niezgodna z zasadami neurodydaktyki metoda wykładowa ,bez wskazania sensu materiału i dbałości o głębokość jego przetwarzania) próbuje się wtłoczyć dzieciom do głowy informacje uznane przez dorosłych za istotne do życia. Ci sami dorośli nie potrafią odpowiedzieć na połowę podręcznikowych pytań.
Ma wyrównywać szanse, zapewnić lepszy start, dać solidne podstawy. Acha i socjalizować oczywiście.
Garść moich komentarzy:


Ale to ja. I moje osobiste przekonania. A praktyka? Jest dopiero początek września a do gabinetu dzwonią rodzice w ilościach hurtowych. Od rozmów z nimi zamiera serce i chce się wyć.
Karanie i etykietowanie na porządku dziennym. Zeszyty ocen zachowania dla wybranych "niegrzecznych" uczniów. Przesłuchania na forum klasy. Zawstydzanie i połajanie: "z tobą zawsze same problemy", "skończysz w poprawczaku", "jak cię rodzice wychowali?". Dzienniczki uwag: " za głośno śmiał się w autobusie podczas szkolnej wycieczki", "kiwał nogą podczas lekcji", "patrzy się w okno"  i moja ulubiona: "zadaje pytania podczas lekcji" (what?!!!)
Dla porządku. To dobre dzieciaki. Dobrze się uczą, pomagają kolegom, nie krzyczą na nauczycieli, nie zakładają im koszy na głowy, nie znęcają się nad innymi. Po prostu walczą jeszcze. O jakieś elementy podmiotowego traktowania, o jakąś ciekawość świata, o jakąś relację z nauczycielem, który wszak powinien być mentorem. Przegrana batalia. Dla wrażliwego dziecka, dziecka, które choć trochę odstaje od normy szkoła to piekło. Dla niego i dla rodziców.






Gdybym mogła stanąć na barykadzie i dostać megafon we własne łapki to wykrzyczałabym: grajcie ze swoimi dziećmi w jednej drużynie, bierzcie ich stronę, walczcie by nie znienawidziło nauki, książek, żeby wierzyło, że dobrze jest poznawać świat i innych. Nie powtarzajcie jak papugi: bądź grzeczny, nie wychylaj się, nie pytaj, siedź cicho. Szkoła kiedyś minie. Zostanie konformista w miejscu człowieka.
ps. To co mówią nauczyciele o waszych dzieciach nie świadczy o tym jakimi jesteście rodzicami.

wtorek, 9 września 2014

Bądź dzielna córko.

Ta historia nie ma końca. W mojej rodzinie i wielu innych, które znam. To taki odprysk feminizmu, szkiełko w oku Gerdy tym razem. Nie ma przyzwolenia na słabość. Słabość stereotypowo łączy się z kobiecością, nie lubimy tych uproszczeń, za długo tak na nas patrzono. Wykarczowałyśmy więc wszystko, razem z korzeniami - całą słabość, samą możliwość, że nie poradzimy sobie, rozkleimy się, zmiękniemy i rozpuścimy w smutku. Gdy ja słabłam moja mama wpadała w przerażenie, na każdy smutek musiała być rada, na każdą trudność rozwiązanie. Wakacje, fryzjer, nowa książka, więcej pracy, nowe projekty. Nie było opcji trwaj, przeżywaj- może się czegoś ciekawego dowiesz o sobie. 
No i teraz idzie do przedszkola moja córka. Wiadomo stres, rozłąka, inne nieznane dzieci. I oto drugiego dnia pani-ciocia mówi do mnie w te słowa: widać po niej, że stara się być taka dzielna. Koniec cytatu. A moja osobista córka dorzuca od siebie: nie płakałam nic a nic. W mojej głowie wyje syrena. Kurwa, ja pierdole. Jak to się stało i jak to możliwe. Nigdy, nigdy w całym jej króciutkim życiu nie powiedziałam: bądź dzielna, dasz radę, będzie dobrze. Nie mówię tak, bo jestem wyczulona, bo nie wiem czy będzie dobrze i wcale nie jestem przekonana, że zawsze tak być musi. A jednak. Skąd się jej to wzięło? 
Ano. Pani oświecona psycholog. Z życia się jej wzięło. Z obserwowania mamuni, która żeby nie wiem co i nie wiem jak bolało, grymasy i skurcze odsuwa na "czas gdy dziecko zaśnie". Ja nie płaczę przy dziecku- odpowiedziałam kiedyś z niejaką dumą na zadane mi pytanie. No właśnie, nie płaczę. I jakoś z tym smutkiem jest mi trudniej bo bez żadnych problemów potrafię się porządnie zezłościć, nawet w towarzystwie córki. Mogę jej powtarzać sto razy dziennie: może być ci źle, możesz płakać, możesz czuć to co czujesz. I mogę wszystkie te zdania wyrzucić na śmietnik. Nic nie znaczą wobec braku, że sobie tak biblijnie pojadę, osobistego świadectwa. 



Jaka dzielna. Mówi pani w przychodni, nauczycielka, babcia, fryzjerka pod rękę z dentystką. Jestem dzielna, jestem zuch- powtarza dziewczynka. Brawo i aplauz na stojąco. Rośnie wojowniczka, kobieta ze stali.

wtorek, 2 września 2014

Kontenerowanie Matki Polki




To taki użyteczny termin z psychoanalizy. Oznacza mniej więcej "pomieszczenie cudzych emocji"- gdy matka tuli płaczące niemowlę, głaszcze je i uspokaja, bierze na siebie jego emocje. U starszych dzieci wystarczy słowo, czasami spojrzenie a czasami po prostu bycie obok. Matki robią to nieustannie, niejako z rozpędu i intuicyjnie. Dlatego będę się upierała, że wychowywanie dzieci to praca głównie emocjonalna, psychiczna. Na marginesie, ostatnio podczas wakacji pod gruszą, usłyszałam od jednego uroczego troglodyty, że to już lekka przesada z tym spracowaniem matek, że praca to raczej nie jest a jeżeli już to głównie fizyczna (what the fuck?). I tak się zastanawiam. Jeżeli matka przenosi emocje swoich dzieci, te wszystkie ataki złości, bunty, niezadowolenia ale też napady czułości, pełnej symbiozy, co w praktyce de facto oznacza nawet sikanie w towarzystwie dziecka, - co z emocjami matki? Na parentingowych forach jak mantra powtarzają się pytania: skąd brać cierpliwość?, jak nie wybuchać gniewem?  jak się nie wydzierać, nie gderać i nie frustrować? No nie da się pani, nie da się. Z pustego i Salomon nie naleje. Pewien mądry pan profesor psycholog powiedział kiedyś na wykładzie. Drogie Panie: mężczyzna, mąż, konkubent jest właśnie od tego. Matka daje dziecku, ojciec daje matce. W dużym skrócie i uproszczeniu rzecz jasna. To właśnie partner ma słuchać zrzędzenia, narzekania, analiz o ciemnej stronie macierzyństwa, gderania na dzieci i niesprawiedliwość społeczną. I nie tyle chodzi tu o wspólne pochylanie się nad dzieckiem, raczej o wspólne pochylanie się nad matką. Pan profesor rzucił z rozbrajającym uśmiechem: taki zsyp proszę państwa- na psychiczne śmieci. Byłam wtedy bezdzietna i ten poziom metafor odrzucał mnie swądkiem gnijących odpadków. Cóż. Tylko krowa nie zmienia poglądów. Taaa. Tyle, że mężczyzna musi mieć niejaki porządek we własnych emocjach by zająć się początkującą matką. Z poziomu kozetki nie może też bać się sytuacji gdy jego partnerka osuwa się w dołek, zaczyna być bezradna, bardziej zależna, niepewna siebie i smutna. Z poziomu społecznego mężczyzna musi wiedzieć jak to jest przeżyć dzień plus noc a także poranek dnia następnego z płaczącym dzieckiem, kolkowym niemowlęciem, piaskiem pod powiekami z niewyspania. Jednym słowem musi znaleźć się w sytuacji, która wymaga szybkiego ogarnięcia swoich emocji by zająć się emocjami dziecka. A żona jest w pracy, a pani szanowna teściowa babcia nie odbiera telefonu i nie może lub nie chce spieszyć z odsieczą. Kontenerować mogą też przyjaciółki, inne matki, psycholog. Co znamienne, gdy organizuję warsztat z psychologii dziecka zawsze znajdą się matki chcące się "dokształcić" gdy proponuję pracę nad samą matką, nie ma chętnych. A jednak, ledwo zaczynamy rozmawiać o potrzebach dzieci następuje magiczna wolta i już osuwamy się w niezaspokojone potrzeby matek. No cóż.